I znów była droga rowerem. I jeszcze raz przygoda zaczęła się zaraz po wyjściu z domu. Ponownie ulice, które znam na codzień, miały inny wygląd i zapach, gdy były początkiem wyprawy. Tym razem pojechałem w kierunku rodziny, która była na południu Polski. 400km to dla mnie jeszcze za ambitny dystans, tym bardziej, że końcówka byłaby po kilku setkach jazdy i do tego z największymi podjazdami. Plan zakładał dojechanie do Bobowej w trzy dni, a skończyło się po dwóch dniach na Mielcu z 230km na liczniku. Drugi dzień kończył się burzami i ostrzeżeniami z RCB, że może być jeszcze gorzej. Ze względu na to i bolący już tyłek wezwałem ekipę ewakuacyjną i czas było zabrać się do domu.

Pierwszego dnia zaczęło się o 4.40, lekko pochmurno, chłodno i trochę kropiło, ale jechało się bardzo dobrze. Pamiętałem o regularnym piciu i jedzeniu, a w trakcie dnia nie zrobiło się za gorąco. Fajnym przystankiem był staw w Pionkach, gdzie było gdzie usiąść i skorzystać ze stołu nad wodą.

Mieszkając w mieście w okolicach Wwy przestałem na codzień używać gotówki. Jadąc przekonałem się, że płacić w małych sklepach można było tylko gotówką. Kulminacja tego była w miejscowości Kazanów, gdzie w piekarni wybrałem drożdżówki i chciałem płacić zbliżeniowo. A pan, że się nie da, ale to nie problem, bo on mi te drożdżówki da za darmo. Rozbroił mnie. Powiedziałem, że zapłacę, tylko muszę poszukać drobnych w torbie na rowerze. Urocze, on był naprawdę gotów podarować wypieki zmęczonemu rowerzyście.

Główna jazda skończyła się przed Ostrowcem Świętokrzyskim, gdzie jeszcze zdążyła mnie złapać solidna burza. Zadaszone przystanki autobusowe mają wtedy moc :-) Skończyło się spaniem w lesie po krzakach, ale wcześniej wystawne liofilizowane żarcie i błogie nic nie robienie. Mniej więcej wtedy też zoorientowałem się, że nie wziąłem ręcznika i dmuchanej poduszki, jak szukałem co podłożyć sobie pod głowę. O ile to drugie było łatwo zastąpić, to brak ręcznika zablokował możliwość jakiegokolwiek mycia. Była sucha ciepła noc, spałem na materacu i pod śpiworem, nawet nie rozkładałem tarpa na rowerze. Na pięć godzin urwał mi się film, pospałem. Możliwość sprawdzania godziny nawet po ciemku i wyświetlanie powiadomień - nowy zakup Mi Band 4 sprawdzał się doskonale. Pełne słońce nie jest żadnym problemem, a fajne jest też to, że telefon może być całkiem wyciszony, a i tak nic mnie nie ominie. Jeszcze przed snem poprawiłem mieszanką słonych orzechów i suszoną wołowiną i można było spać. Zestaw z Lidla smakował bardzo.

Jak fantastycznie może rano smakować gorąca herbata z płynnym miodem jako słodzikiem. Jako palnik do grzania wszystkiego używałem dziurkowanej puszki po kociej karmie napełnianej spirytusem, rozpalanej krzesiwem - kiedyś pokazał to Bushcraftowy. Jak dla mnie rewelacyjny zestaw - mały, lekki, niezawodny, wydajny. Paliwo wszędzie dostępne, odpali zawsze, grzeje szybko i niezawodnie. Jedynymi wadami są czułość na wiatr i stabilność, ale po postawieniu na w miarę równym podłożu delikatnie osłoniętym jest OK.

Bardzo przydatnymi sprzętami znów okazała się przenośna toaleta w wersji super mini, czyli mała składana saperka i mokre chusteczki - must have.

Burza pierwszego dnia obnażyła słabość rozwiązania, gdzie ajFona używam jako licznika rowerowego, nawigacji i nosiciela Stravy. Działało to bardzo dobrze, dopóki pod koniec dnia nie rozładował się telefon i przeszła burza. Mimo tego, że telefon jest wodoodporny, a ja miałem dwa prawie pełne powerbanki, to odrobina wilgoci sprawiła, że telefon nie chciał się ładować. A to nie było wesołe, na szczęście przejściowe. Chodziło chyba o zawilgocenie gniazda, po przewianiu i osuszeniu przeszło.

Do picia znowu najlepiej sprawdzało się pomarańczowe Oshee dla biegaczy, 1:1 rozcieńczone wodą mineralną.

Drugi dzień rozpoczął się na deficycie kalorycznym i było poszukiwanie czegoś innego do żarcia, bo na to co ze sobą nie miałem ochoty. W Opatowie znalazłem stację Moya i hotdogi z zapiekanką i Colą zrobiły robotę.

Okolice Ostrowca i Opatowa miały trochę podjazdów i zjazdów do zrobienia. Na podjazdach bardziej niż zwykle zaczął skrzypieć prawy pedał. Mam nadzieję, że chodzi o taką ześlepkę na SPD, którą mam wpiętą w pedał, aby z jednej strony można było korzystać ze zwykłych butów. Teraz je zdjąłem, zobaczymy. Przy zjazdach sprawdziły się nowe hamulce tarczowe klasy Deore plus klocki z radiatorami, których upgrade zrobiłem w zeszłym. Nigdy się nie pogorszyły, nie mówiąc o zagotowaniu jak na starych. Do kompletu jeszcze czeka mnie wymiana tarcz na te z lepszym odprowadzaniem ciepła, ale to nie jest już tak pilne. Z rzeczy na rowerze świetnie działał napęd 1x10, skomponowany na Deore, gdzie z przodu jest owalna customowa tarcza 32z, a z tyłu 11-32z. Przełożenie 1:1 dawało radę ;-)

Tamten teren pozwolił sprawdzić jeszcze jedno rozwiązanie, jakie wylądowało w moim rowerze w na początku tego roku - nowy amortyzator ze sprężyną powietrzną Rockshoxa. To działa rewelacyjnie - drogi z kamieniami większymi czy mniejszymi stają się prawie równe. A jak potrzebujesz sztywności na szosie robisz pyk na kierownicy i masz sztywny widele i jedzie się wydajnie. Nawet nie przypuszczałem, że to będzie tak fajnie działać.

Drugiego dnia, jak pisałem, ruszyłem w kierunku Mielca. Po drodze był Klimontów ze swoim zalewem w Szymanowicach. Dziwnie to wyglądało, gdy cały fajny zbiornik podporządkowaniy jest tylko wędkarzom, bez ani jednego kąpieliska.

No i zaczęło się robić gorąco i duszno, prognoza pogody nie była optymistyczna, miało być bardzo burzowo. A właściwie cały czas pogarszała się. Wezwałem ekipę ewakuacyjną do Mielca i zrezygnowałem z trzeciego dnia jazdy. Wracając już samochodem wjechaliśmy w taką burzę z wichurą i gradem, a lało i wiao potem kilka godzin. To była dobra decyzja, choć plan wykonałem tylko w 2/3. W dwa dni zrobiłem 230 km, a najgorszą pozostałością był bolący tyłek. I trzeba wreszcie coś z tym zrobić, bo pary w nogach jeszcze by było, a wysiedzieć na siodełku nie da rady.

To był bardzo fajny wyjazd.

Rowerem na południe